Płomień świecy i odbicie płomienia schwytane w zwierciadle zadrgały i uspokoiły się, kiedy wszedł do holu, a potem znowu zadrgały i uspokoiły się, kiedy zamknął drzwi. McCarthy
Od dziecka lubiłem wpatrywać się w ogień. Wszystko jedno, czy na żarzące się, przydźwigane z pobliskiego sosnowego lasu polana, czy na iskrzące się węgielki, naprędce rozpalone w swawolnie rozhuśtanym w przyciasnej zakrystii trybularzu. Atawistyczne odruchy, nie do końca uświadamiane celowości codziennych działań, silących się na naturalność nierzadko śmiesznych zachowań, urabianych naprędce, mniej lub bardziej stosownych, wyuczonych gestów. Może to dziwne, ale widzę związek pomiędzy moim intencjonalnie nawiązanym przymierzem z ogniem, a początkowo nieuświadomioną potrzebą przemieszczania się w przestrzeni. Początków obranej ścieżki włóczenia się po świecie upatruję w pierwszym samodzielnie rozpalonym ognisku, w poranionych krzakami akacji dłoniach, w porwanej przez ostre kolce koszulce, w zapachu ciemnej ziemi, skoszonej trawy, krowiego łajna na butach i wreszcie – widoku niebieskiego nieba, rozświetlonego przez największe ognisko świata – słońce. Ognisko, które zgaśnie za parę miliardów lat, kiedy istoty zamieszkujące ziemię będą tak się różnić od ludzi, jak ludzie różnią się od jamochłonów. Jeśli w ogóle jeszcze cokolwiek żywego tutaj zostanie…
A pytań coraz więcej i coraz częściej, ot, choćby na spotkaniu zatytułowanym Wachlarze, organizowanym przez podróżnickich w Cafe Kulturalna (www.podrozniccy.com.pl), gdzie poza mną, byli też zaproszeni chłopcy z Busa przez Świat, autostopowicz Przemek i Paragon z Podróży. Było bardzo miło, choć może trochę za medialnie, za jasno, za dużo ludzi, trochę nie do końca tak, jak w życiu, ale może to i dobrze, bo było dużo uśmiechu, chciałbym wierzyć, że chociaż trochę inspiracji i namiastka wyświechtanej recepty na wydeptywanie własnej ścieżki. Bo przecież nikt za nikogo własnej drogi nie wybierze. I być może po to przyszła większość osób – żeby dostać jakąś receptę, wskazówkę, namiary jakieś, wirtualny drogowskaz, jak wyjechać, gdzie, za co, z czym, z kim, jak się przygotować, kto może pojechać, czy to tak każdy może sobie pojechać, ot tak, wsiąść, wszystko zostawić i tak sobie jechać?
Pytanie o to, kto może pojechać, na nieszczęście przypadło mnie, a żeby sprawę jeszcze pogorszyć, to spróbowałem na nie odpowiedzieć. I odpowiedziałem. Że każdy. Choć właściwie powinienem był powiedzieć, że nie mam pocięcia kto i za nikogo nie mogę przecież podejmować życiowych decyzji. No bo kto właściwie dał mi prawo decydowania o tym, kto może, a kto nie i jakimi kryteriami miałbym się kierować przy tego typu kategoryzacji i wartościowaniu? I może w sumie nie zwróciłbym na to pytanie uwagi i nie zawracał sobie potem tym głowy, gdyby po spotkaniu nie przyszła do mnie jakaś pani i nie wytknęła z wielką urazą, że wszystkich zachęcam do ruszenia tyłka i, co więcej, uważam, że można tak sobie kupić byle jaki rower i bez większego przygotowania i bez wysiłku pojechać sobie, ot tak, rowerem, dokądkolwiek na świecie, choćby przez pustynię Atacama, albo gdziekolwiek indziej. I że to, co robię, jest nieodpowiedzialne, no bo jak ktoś uwierzy w moje słowa, to przecież pojedzie, a potem skończy mu się woda, albo wszystkie dętki i łatki i co wtedy? Czy nie będę czuł się odpowiedzialny, że przez moją lekkomyślność i chore rady ktoś zginie samotnie na pustyni, albo gdzieś go śnieg przysypie?
Muszę przyznać, że wszystko to, co powiedziała pani, która nawiasem mówiąc była tu i tam, dało mi wiele do myślenia. Bo jeśli ktoś, po moich pokazach slajdów, albo przeczytawszy którąś z książek, doszedł do wniosku, że można sobie bez wysiłku, ot tak, przyjemnie spędzając czas, jakby się opalało na plaży w Łebie i pomiędzy łykami zimnego piwa oglądało przechodzące laski, że można sobie, ot tak, przejechać Atacamę albo Tybet, to znaczy, że muszę diametralnie zmienić formułę pokazów. Nie powinienem pokazywać uśmiechu, swojego, czy też napotkanego, nie powinienem pokazywać wesołych poranków, ani opowiadać o przyjemności noclegu pod gołym niebem, ciepłych dłoniach, suchym śpiworze, nie, nic z tych rzeczy. Powinienem opowiadać, jak bardzo to, co robię, jest wyjątkowe, niepowtarzalne, ekstremalnie trudne, nadać swoim wyjazdom nazwy Extreme, Super, Mega albo Challenge Expedition, oczywiście, dodając, że nikt wcześniej tego przede mną nie zrobił, koniecznie z dopiskiem „bez wsparcia”, akcentując wysiłek, dodając, jakie to unikalne, szczególne i tak dalej. Ale ja nie chcę. Bo, pomijając oczywiście to, że moje wyjazdy są ciężkie zarówno fizycznie, jak i psychicznie (o czym, mam nadzieję, udało mi się wymownie napisać w Makaronie w sakwach), to pomijając cały ten oczywisty przecież wysiłek, te wyjazdy absolutnie nie są niczym szczególnym i każdy, przeciętnie zdrowy człowiek, jest w stanie zrobić to samo.
Dlaczego więc większość tego nie robi? Bo najtrudniejszy jest pierwszy krok. Bo najwięcej przeszkód siedzi w głowie i to te urojone przeszkody mają największy wpływ na to, jak i gdzie i z kim wydeptywać będziemy swoją własną tropę. Oczywiście, że kasa jest ważna, że praca jest ważna, rodzina, przyjaciele, dom. To wszystko jest ważne, ale wszystko jest kwestią priorytetów i na tym zasadza się nasza decyzja o tym, czy i jak i kto i gdzie.
Bo najciężej jest ruszyć. Nie dojść, ale ruszyć. Dać ten pierwszy krok. Bo ten pierwszy krok nie jest krokiem nóg, lecz serca. To serce najpierw rusza, a dopiero nogi za nim zaczynają iść. A na to nie tylko trzeba siły, ale i przeznaczenia, żeby przemóc serce i powiedzieć, to ruszam. W. Myśliwski
Tyle, że po tym pierwszym kroku, wcale nie jest łatwiej. Świadome podróżowanie nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Travelling is not about having a good time, mówi Paul Theroux. Podróż, by była czymś więcej, niż przemieszczaniem się w przestrzeni, musi być doświadczeniem. Moim doświadczeniem, pisze Dariusz Czaja. Prawdziwie odkrywcza podróż nie polega na poszukiwaniu nowych pejzaży, lecz na otwieraniu oczu na nowo, pisze Proust. I jeszcze Kapuściński: Poznawanie świata zakłada wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Ten ostatni cytat warto jeszcze rozwinąć: Przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go to kosztowało mniej wysiłku – tym lepiej. (…) Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze – uroda życia.
No właśnie, trzeba się dziwić, bo co my wiemy o świecie? Nawet widzieć dobrze nie potrafimy. Nie jesteśmy w stanie zobaczyć struktury molekularnej, w wielkim zderzaczu Hadronów nie ujrzymy cząstki Higgsa. A co z zobaczeniem siebie? Co ja tu robię? Kim jestem? Jeśli ktoś wierzy w boga, ma łatwiej, a jeśli ktoś nie wierzy, to co wtedy, gdzie szukać sensu, jak widzieć siebie? Peter Mettler w swoim ostatnim dokumencie Koniec czasu, mówi, że jesteśmy wszechświatem przyglądającym się sobie. Antropocentryczne do szpiku, ale miło pomyśleć, że jednak jest się kimś lub czymś i warto dalej żyć. Choćby dla samego odczuwania piękna. Czy to poprzez obraz, czy słowo, czy smak, czy poprzez dźwięk.
Może niekoniecznie trzeba szukać na siłę gdzie indziej, może Borges ma rację, pisząc, że zazwyczaj to, czego szukamy, jest bardzo blisko. Może nie trzeba nigdzie jeździć, a zamiast tego, odbywać wędrówki, nie ruszając się z miejsca, jak Mariusz Wilk w Dzienniku Północnym.
Ludziom nowoczesnym wydaje się, że autentyczność i realność leżą gdzieś indziej: w innych epokach historycznych czy innych kulturach, w życiu prostszym i czystszym, niż ich własne. Innymi słowy, uwaga, jaką człowiek nowoczesny poświęca „naturalności”, jego tęsknota za autentycznością i jej uparte poszukiwanie, nie są zwykłym przypadkiem ani przejawem dekadencji. Człowiek nowoczesny traci związki z warsztatem pracy, z okolicą, miastem, rodziną, które niegdyś określał jako „swoje własne”, jednocześnie coraz bardziej zaczyna interesować się „prawdziwym życiem” innych. D. MacCannell
Osobiście, na razie pochłania mnie moje własne. W ramach wakacyjnej pomocy dla szukających rowerowych porad i tych niekoniecznie pragnących przejechać Atacamę, ale po prostu ruszyć się z miejsca, zamierzam od jutra przygotowywać zakładkę z praktycznymi poradami – o rowerze, sprzęcie, jedzeniu, niebezpieczeństwach, może się komuś do czegoś przyda. A na razie wracam do domu, tutaj ciepła dłoń na moją dłoń już czeka, noc niespokojne sny łagodnie otuli, Monteverdi utemperuje krzątaninę myśli, a z nim, w wyniosłe otchłanie, pomknie siła naszych marzeń.