Co jeść i pić w drodze?

001 kolacja

Jedzmy! To takie przecież przyjemne, radosne, łatwe, wzniosłe, dotkliwe, jak nic na tym świecie, nic. To się dopiero czuje w sobie, w jedzeniu, w piciu, mozna się zatopić, ciałem i duszą, można patrzeć, nie widząc, słyszeć, nie słysząc, myśleć, nie myśląc. Bo kiedy się je, czas nawet staje. Wiesław Myśliwski. Pałac

To, co jadam podczas wyjazdów, właściwie niewiele różni się od tego, co jadam na co dzień w domu. Zazwyczaj (podkreślam – zazwyczaj) są to trzy duże posiłki, uzupełniane tym, co się akurat trafi po drodze. Czasem coś, czasem nic. Czasem nic trafia się szczególnie w krajach, gdzie i tak jedzenia nie ma w nadmiarze, a dieta jest jednostajna i uboga.

Te trzy główne posiłki to: śniadanie (jedzone zaraz po przebudzeniu i porannym wypróżnieniu, w namiocie, przed jazdą), lekkie drugie śniadanie (jedzone po około trzech, czterech godzinach pedałowania) i obiado-kolacja (jedzona w namiocie, przed snem).

Należy pamiętać, aby drugi posiłek, zjadany w ciągu dnia, był raczej przekąską. No, chyba, że jesteśmy przygotowani na poobiednią drzemkę, gdyż zmęczone, a wypełnione świeżym paliwem ciało przestawia się na tryb regeneracji, odpoczynku i snu. 

drzemka

Pierwszy posiłek to zazwyczaj musli (około 200gram), wymieszane z mlekiem w proszku (trzy duże łyżki), kakao (dwie duże łyżki), rodzynkami (50 gram) i orzechami (50gram). Całość zalewam wrzątkiem. Śniadanie takie lekko zmula, ale po rozpoczęciu pedałowania daje potężnego kopa na początek dnia.

Oczywiście, takie rarytasy jem w przypadku, kiedy przez dłuższy czas nie będę miał możliwości zrobienia zakupów w sklepie. Jeśli są sklepy, moje śniadanie niewiele odbiega od domowego. Kupuję pieczywo (zazwyczaj robię to poprzedniego dnia, aby móc zjeść w namiocie, ale zdarza się, że rankiem odchodzę od rutyny i najpierw zwijam sprzęt, a potem podjeżdżam pod supermarket i jem pod sklepem – plusem takiego rozwiązania jest świeże pieczywo), do pieczywa żółty albo biały ser (częściej biały, twarogowy, bo żółty jest drogi), pomidor, ogórek, cebula, pomarańcza albo jabłko, banan, jajka, kefir, albo jogurt. Jajka często dostaję – w supermarketach często nie ma opcji kupna jednego, czy dwóch, podchodzę więc z dwoma do lady i tłumaczę, że nie chcę kupować dwunastu, albo dwudziestu, bo jadę rowerem i wszystkich naraz nie zjem.

Drugie śniadanie to gumowaty chleb tostowy z jakimś smarowidłem – najchętniej z masłem orzechowym, albo kremem czekoladowym, a jeśli w sklepach nie było ani masła, ani Nutelli – z pasztetem (najczęściej z kurczaka), ketchupem, ogórkiem, cebulą, albo, w wersji minimalistycznej – chleb z chlebem. 

Ciepła kolacja (już po rozbiciu namiotu) to makaron (około 150 gram) zmieszany z chińską zupką (dla poprawienia smaku), parówkami (dwie, trzy sztuki), albo kiełbasą, odrobiną oleju (poprawia kaloryczność), cebulą i ugotowaną fasolą z puszki (400-500 gram). Makaron czasami zastępuję kaszką kuskus, albo ziemniaczanym pure. Zdarza się, że zjem tylko fasolę z cebulą, albo, w wersji minimalistycznej, makaron z chińską zupką, względnie z fasolą. Po takim posiłku prawie momentalnie zasypiam.

002 makaron z fasolą

Pomiędzy tymi trzema posiłkami zajadam to, co trafi się po drodze, a jeśli istnieje duże prawdopodobieństwo, że niczego nie będzie po drodze, zabieram dodatkowe porcje rodzynek, orzechów, suszonych owoców i ciastek. Czasem czekoladę (zależy w jakich jadę temperaturach).

Obraz1

Mała dygresja: orzechy (lub chałwę – ta też się czasem trafia, a chałwę uwielbiam, należy do moich ulubionych słodyczy), pogryzam tylko i wyłącznie wtedy, jeśli mam pod ręką ciepły płyn, gdyż orzechy (lub chałwa) popite zimną wodą, w moim wypadku skutkują potężnym zatwardzeniem. Podobnie jest zresztą z pieczywem. Staram się go nie popijać wodą, bo potem się zbryla w jelitach i trudniej opuszcza ciało. Temat picia rozwinąłem gdzieś poniżej w podrozdziale: Woda i inne płyny. 

Chciałbym tu zaznaczyć, że moje menu jest różne w zależności od:

  1. Kraju, do którego jadę (pomimo zauważalnej standaryzacji jedzenia na świecie, każdy kraj ma swoje lokalne specjały, a nie wszędzie da się kupić mleko w proszku i tym podobne wynalazki).

  2. Terenu, po którym zamierzam się poruszać (w wersji standard mam tu na myśli występowanie po drodze ludzkich siedzib, gdzie nawet w wioskach pozbawionych sklepów można uzupełnić zapasy, bądź też, w wersji ful wypas, istotne jest, czy będę mógł zajechać do miasta i znaleźć supermarket).

  3. Zasobności portfela (gdyby mnie było stać, chętnie jadałbym w restauracjach, oczywiście – patrz punkt pierwszy i drugi – jeśliby takowe trafiały się po drodze).

  4. Pory roku (w zimie jem ciepłe śniadanie i generalnie staram się jeść więcej tłustych rzeczy).

  5. Szeroko pojętej gościnności (bo jeśli w drodze czymś nas częstują, nie powinno się odmawiać. Odmowa przyjęcia jedzenia jest wyrazem braku szacunku, szczególnie w krajach, gdzie ofiaruje się je jako środek porozumienia, formę powitania i oznakę gościnności).

  6. Tego, co trafi się po drodze (zdarzają się przydrożne kramiki z jedzeniem, restauracje, o których wcześniej nie wiedzieliśmy, na przykład stoisko z miodem)

002a Kirgistan

Liofilizaty

Liofilizaty to pozbawione wody substancje żywieniowe, które (czasami) mogą stanowić substytut „normalnego jedzenia”. 

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Ciekawostka z Wikipedii: Liofilizację w technologii żywności zastosowano po raz pierwszy w trakcie II wojny światowej na zlecenie rządu USA zmierzającego do wyprodukowania lekkich wagowo racji żywności dla wojska.

Liofilizaty jadałem i czasem je kupuję. Gdyby były tańsze, pewnie jadałbym częściej. Podobno niektórzy słabo je przyswajają. Najdłuższy okres, kiedy je zajadałem, to trzy miesiące, oczywiście, nie codziennie, ale dość często (podczas wyjazdu na Alaskę i do Kanady). Nie miałem po nich żadnych problemów żołądkowych. Porównując ich smak (zapach, wygląd, konsystencję) z moją standardową kolacją (makaron z zupką chińską i parówkami) liofilizat jest naprawdę wyszukanym posiłkiem, zadowalającym moje pozbawione kubków smakowych podniebienie w trójnasób.

Jeśli ktoś wybiera się do USA lub Kanady, nie ma sensu zabierać liofilizatów z Polski, gdyż w Stanach są tańsze. Może w tym miejscu powinienem napisać, że w zasadzie uważam, iż w ogóle nie ma sensu zabierać z Polski jedzenia (może poza dwoma, trzema opakowaniami, traktowanymi jako rezerwa). Chyba, że ktoś wybiera się na biegun, trawers Grenlandii, spływ lewym dopływem Jeniseju, albo gdziekolwiek, gdzie nie będzie po drodze spotykał ludzi. Bo jeśli ktoś jedzie tam, gdzie żyją jacyś ludzie, to znaczy, że ci ludzie, aby żyć, coś przecież jedzą i albo nas poczęstują (bynajmniej nie mam na myśli żadnego sępienia. Piszę o zanikającym, ale w wielu krajach ciągle obecnym odruchu częstowania gościa jedzeniem i zapraszania do wspólnego stołu), albo od nich to jedzenie kupimy.

Ladakh

Kiedy pierwszy raz wyjeżdżałem do Indii, czy Tybetu, zabrałem z Polski po kilkanaście opakowań liofilizatów. Nie mówię, że się nie przydały. Były smaczne i je zjadłem. Ale gdybym ich nie miał, jadłbym równie smaczne i o wiele tańsze posiłki, bez konieczności dźwigania dodatkowych kilogramów. Jadąc po raz kolejny do Indii i Tybetu, nie zabierałem już z Polski jedzenia i odżywiałem się tym, co napotkałem po drodze.

017a kirgistan

Oczywiście w takich krajach jak Indie, Chiny, Tybet, Sudan, Meksyk, Boliwia, ani w wielu innych, nie jadałem żadnego musli z mlekiem w proszku na śniadanie, rzadko też jadałem makaron na kolację (choć często cebulę, banany i kurę).

Jeśli nie liofilizaty, nie musli i nie makaron, to co?

Wszędzie tam, gdzie są turyści i gdzie można na nich zarobić, znajdziemy przydrożne restauracje, dhaby, kramiki, zajazdy, w których można się porządnie najeść, a jeśli obawiamy się, że przez kolejny dzień nie dojedziemy do kolejnej jadłodalni, możemy wziąć kolejny posiłek na drogę i odgrzać go po drodze.

004 Indie

W Indiach, latem, na rowerowym klasyku Manali-Leh, na wysokości prawie pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza, rozkładają się z namiotami przedsiębiorczy Hindusi i sprzedają gorące dania za równowartość kilku złotych.

005 Indie

Podobnie w Tybecie: przez tysiąc kilometrów łączące Lhasę ze stolicą Nepalu Katmandu, w odległości dnia drogi znajdziemy zajazdy, w których można się porządnie najeść, a jeśli naprawdę gdzieś utkniemy i akurat zabraknie chińskiej, przydrożnej restauracji, wejdziemy do pierwszego z brzegu tybetańskiego domu i kupimy, albo dostaniemy woreczek campy – mąki z jęczmienia, która zmieszana z tłustą i słoną herbatą da nam siłę na cały dzień. Inna sprawa, jak zareaguje na nią nasz żołądek, ale to już kwestia indywidualnych predyspozycji.

006 campa

Takie przydrożne zajazdy spotykałem w zasadzie w większości azjatyckich i afrykańskich krajów, przez które przejeżdżałem, choć oczywiście, asortyment w nich różny. W Kirgistanie, wysoko w górach, (na przykład na kolejnym rowerowym klasyku – Pamir Highway, łączącym Kirgistan z Tadżykistanem) kupimy głównie produkty mleczne, łącznie z alkoholowym kumysem. 

007 Kirgistan

Kirgiskie doliny, dla odmiany, skąpane są w świeżych, soczystych owocach, głównie arbuzach, ale nie tylko. Przy ulicy możemy kupić granaty, melony, brzoskwinie, śliwki, jabłka, gruszki.

008 Kirgistan

Warto wcześniej pamiętać o ich umyciu. W Kirgistanie, w Osz, nabawiłem się kiedyś trzydniowej, potwornej biegunki – najprawdopodobniej po zjedzeniu arbuza. Brudne dłonie, brudny nóż i polowe warunki podróżowania, często skutkują kilkudniowym rozwolnieniem. Nie trzeba jednak popadać w skrajności i nie jeść niczego, co nie jest umyte, obrane, ugotowane (w szczególności mam na myśli kupowane na bazarach i targach warzywa i owoce). Jeśli po zakupach na bazarze nadal nie czujemy się komfortowo, warzywa ugotujmy, a owoce przed obraniem zalejmy wrzątkiem. Ostatnie rozwiązanie widywałem czasem wśród turystów z Wielkiej Brytanii – wyjątkowo przeczulonych na punkcie higieny i czystości. 

008a

Rzeczywiście, podczas mojego pierwszego pobytu w Indiach, przez pierwsze kilka dni miałem permanentne rozwolnienie, ale było to wynikiem nagłej zmiany diety (od pierwszego dnia stołowałem się tylko w przydrożnych zajazdach, jedząc to, co tubylcy i często pijąc nieprzegotowaną wodę z niedomytych kubków). Po kilku dniach biegunka ustała i do końca pobytu żołądek funkcjonował prawidłowo. Zachęcam do stołowania się w lokalnych barach, kupowania jedzenia na straganach, szukania własnych ulubionych smaków, próbowania lokalnych specjałów. Nie obawiajmy się zatrucia, tym bardziej, jeśli jedzenie jest gorące.

015 Indie

Szukajmy, eksperymentujmy, nie przed telewizorem, wpatrzeni w Top i Master szefy, Kuchenne Rewolucje i tym podobne idiotyzmy, ale sami doświadczajmy smaków w drodze. Dowiedzmy się, co się je w kraju, do którego jedziemy. Wejdźmy do lokalnej restauracji i rozmawiajmy z ludźmi, którzy tam pracują, szczególnie w miejscach, gdzie nie ma zbyt wielu klientów, jak na tej poniższej fotografii, którą zrobiłem w prowincjonalnym miasteczku w Meksyku.

meksyk

Chłońmy zapachy, zobaczmy, co jedzą inni, poznajmy inne światy poprzez smak i zapach, cieszmy się z pełnego żołądka, dziękujmy komu chcemy (ja zazwyczaj dziękuję Muminkom), że nie chodzimy głodni i spragnieni.

życie jest piękne

Jeśli nie znamy języka, zobaczmy, co jedzą ludzie przy stoliku, albo co smaży się w patelni i wskażmy to kucharzowi palcem. Często robiłem tak w Chinach, gdzie menu było po chińsku, a obsługa nie znała angielskiego. Wchodziłem do kuchni i pokazywałem, co chcę zjeść. W Zimbabwe, gdzie już w lokalnych zajazdach można się dogadać po angielsku, zazwyczaj jadałem sadzę – papkę z mąki kukurydzianej, wraz z warzywami i mięsem. Całość, za jednego amerykańskiego dolara. Jak dołożymy drugiego, kupimy colę.

010 sadza

Podróżowanie rowerem bardzo sprzyja zwielokrotnieniu przypadkowych spotkań i kontaktów międzyludzkich. Kontynuacją tych spotkań (szczególnie wieczornych, ale nie tylko), jest zaproszenie do domu na wspólny posiłek.011 IndieOczywiście, takie sytuacje częściej zdarzają się w krajach azjatyckich lub afrykańskich niż, nazwijmy je – w krajach cywilizowanych, gdzie z jednej strony rola jedzenia jest zmarginalizowana (i wspólne posiłki w domach są raczej wyjątkiem, niż normą), a z drugiej, wraz z upowszechnieniem się nowoczesnego indywidualizmu, ludzie coraz mniej ufają sobie nawzajem, zamykają się we własnych domowych gettach i trudno oczekiwać od obcej osoby, że otworzy przed nami drzwi i zaprosi do domu.

Niemniej jednak są kraje, gdzie jedzenie ciągle służy integracji grupy społecznej, gdzie jest formą wspólnego spędzania czasu, gdzie jest powrotem do niezapośredniczonych, prostych, opartych na serdeczności stosunków międzyludzkich. Kiedy jest wariacją na temat utraconego raju.

Na pewno do takich krajów zaliczyłbym choćby Indie, Sudan, Tadżykistan, czy Gruzję. O słynnej gruzińskiej gościnności i wznoszonych toastach zapewne każdy już słyszał. W temacie picia, rozpisałem się poniżej w podrozdziale Woda i inne płyny. 

toasty

Miejscem, które bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie, jeśli chodzi o wybór i dostępność jedzenia był Sudan Północny. Za niewielkie pieniądze można tam zjeść całą gamę najróżniejszych dań, często wegetariańskich, ale nie tylko. Pewnego dnia w przydrożnej restauracji poprosiłem o rybę. Ryby nie było, kucharz musiał pobiec do Nilu, aby ją złowić. Ale kiedy już ją przyniósł, proszę spojrzeć, jak została podana!

014 Sudan

Szczególną karierę w temacie jedzenia robi kura. Zazwyczaj grillowana, była dostępna niemalże w każdym z krajów, jakie zdarzyło mi się odwiedzić. 

Kurczaki w Bioliwii

Pół ptaka za równowartość kilku złotych i mamy jedzenia na dwie kolacje.

015 RPA

Czasem kura podawana jest jako danie wegetariańskie. W Kirgistanie na przykład, gdzie pedałowałem z partnerką – wegetarianką, na pytanie czy jest coś bez mięsa, odpowiadano – kanieszna, jest kurica!, czyli oczywiście, mamy kurę – serwowaną często w formie szaszłyków.

016 kirgistan

Kirgistan, poza wspomnianymi już powyżej owocami, kurami i najróżniejszymi produktami mlecznymi, oferował również posiłki mączne, takie jak pielmieni, kluski, oraz przepyszne pieczywo – zwane lepioszkami. Lepioszki można było kupić niemalże w każdej wiosce (oczywiście poza wysoko położonymi górskimi dolinami). Nawet jeśli nie było sklepu, od gospodarza kupowaliśmy lepioszkę, a do niej ser, jogurt, czy owoce i była wałówka na kilka dni. 017 Kirgistan

Produkty mączne dostaniemy też w Andach. Do wypiekania pieczywa (jak również pysznych pierożków, zwanych empanadas) używa się pieców z niewypalanej, suszonej na słońcu cegły adobe.

adobe

Takie chlebki możemy kupić zajeżdżając do przydrożnych gospodarstw. Do tego często dostaniemy ser, albo mleko, a dobre słowo na drogę i opiekę lokalnych duchów – gratis.

chleb w Andach

Również w Meksyku, bardzo często przy drogach są rozstawione zajazdy, gdzie, poza całą gamą najróżniejszych, prostych dań, możemy kupić świeże pieczywo.

04Jeśli chodzi o Meksyk, w kraju tym znajdziemy oczywiście różne menu, w zależność od miejsca, do którego jedziemy. Czasem będzie to coś, co już znamy, może gordita, albo burrito, a czasem coś zupełnie nowego, jak danie na poniższym obrazku.

06

Woda i inne płyny

Człowiek nie wielbłąd, pić musi. Bez jedzenia jest w stanie przeżyć dwa, trzy tygodnie, ale bez wody, jedynie kilka dni. Chcąc nie chcąc, trzeba więc pić. Najlepiej wodę, ale okazuje się, że wielu krajach łatwiej kupić coca colę, albo pepsi, niż butelkę czystej wody. Tak było na przykład w Sudanie, gdzie praktycznie w każdym sklepie była butelka Coli lub Fanty, ale po wodę ludzie biegali do Nilu.

017a Sudan

Czasem nie było ani wody, ani coli, ani fanty, ale sklepy oferowały piwo, oczywiście bezalkoholowe – made in Saudi Arabia.

Kuba Pająk

Jeśli nie dostaniemy ani wody butelkowanej, ani innych „zdrowych” płynów, mamy do wyboru albo wożenie filtrów, używanie chemicznych uzdatniaczy, lub też musimy tę wodę zagotować. Paradoksalnie, w gorącym klimacie, pragnienie doskonale gasi gorąca herbata – w wielu afrykańskich krajach sprzedawana wprost na ulicy.

018 Sudan

Doskonale też gasi pragnienie Chai Masala, czyli indyjska herbata z mlekiem. Spotykałem w drodze osoby, którym nie smakowała, albo takie, które uskarżały się na ból brzucha po jej wypiciu. Chai Masala znaczy tyle, co przyprawiana herbata i w rzeczy samej, są w niej przyprawy: zazwyczaj kardamon, ale trafia się też imbir albo cynamon. 

czaj

Na swoje wyjazdy nie zabieram żadnych filtrów i uzdatniaczy. Raczej nie jeździłem w miejsca, gdzie było to konieczne. Staram się po prostu zachować zdrowy rozsądek i nie pić wody z niepewnego źródła, a wodę ze strumieni i rzek gotuję przed spożyciem. Z wodą naprawdę należy być bardzo ostrożnym, nawet wtedy, jeśli widzimy, że tubylcy piją ją bez obaw. No, chyba, że nie mamy nic przeciwko zagnieżdżeniu się w naszym ciele egzotycznych pasożytów.   

Sudan

Osobną kwestią, jeśli chodzi o przyjmowane w podróży płyny, jest alkohol. W krajach muzułmańskich go nie kupimy, nikt też nie będzie nas nim częstował, a wspólny posiłek, nawet jeśli zakończy się biesiadą, to będzie zakrapiany wodą, kawą, albo herbatą.

019 Sudan

Gorzej (lub lepiej – w zależności od indywidualnych preferencji) jest w wielu innych krajach. W niektórych, na przykład Kirgistanie, czy Gruzji, trudno odmówić wspólnej konsumpcji alkoholu. W tym ostatnim kraju podanie go do posiłku jest czymś absolutnie naturalnym i ujmą dla gospodarza byłoby, gdyby wino nie pojawiło się na stole.

Efektem ubocznym biesiad jest kac, który nie sprzyja pedałowaniu. Aby zaleczyć kaca, gospodarze od rana proponują kontynuowanie biesiady, przy akompaniamencie kolejnych toastów. Kiedy już uda się jakoś ruszyć w dalszą drogę, w głowie huczy wielka bania. Na bani jedzie się różnie, jest to dość ciekawe przeżycie, w sumie bezpieczne, pod warunkiem, że ruch na drodze jest niewielki i droga jest w miarę płaska. No i okazuje się, że nie zawsze jest to nielegalne.

Pewnego dnia, na Pamir Highway w Kirgistanie, jechałem zygzakiem na mega bani, pomstując na zgniatający mi czaszkę okropny ból głowy. Nagle usłyszałem donośny klakson, zobaczyłem wyprzedzający mnie powoli policyjny radiowóz i wyciągniętą przez szybę rękę, która sygnalizowała, abym się zatrzymał. Wytrzeźwiałem momentalnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że dostanę mandat, ale policjanci chcieli tylko zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.

021 Kirgistan

Gdyby ktoś miał ochotę na doznania ekstra, w Indiach spotkamy świętych mężów, którzy w przydrożnym poletku uprawiają własne frykasy. Nawet jeśli w takich używkach nie gustujemy, to za rozmowę i placek z mąki możemy odwdzięczyć się zapałkami.

gandzia

066 (679x1024)

Zdaję sobie sprawę, że poruszyłem tylko wierzchołek góry lodowej, jakim jest temat jedzenia i picia w podróży, także z góry przepraszam za powierzchowność. Część z krajów, które opisałem, odwiedzałem z górą dziesięć lat temu, tak więc niektóre podane przeze mnie informacje mogły się już zdezaktualizować.

sapantaPodsumowując – jedzmy, pijmy, rozmawiajmy. Jedzmy to, co lubimy i co się trafi, a jeśli sadza, campa, pielmieni, lepioszki i inne cuda nie będą nam smakowały – zawsze możemy iść do Maka, który w różnych krajach oferuje nieco inny, ale za to bardzo przewidywalny asortyment dań. Mniam, mniam. Smacznego!

023

  1. Bardzo ciekawy wpis! Wszystkie potrawy, które wymieniłeś jeszcze bardziej zachęcają do podróżowania. Byłem w Maroko w tamtym roku i można było kupić alkohol. W jednym z miast był nawet monopolowy z naszą wyborową – cena 100 PLN za pół litra :). Piwo 0,33 kosztowało w przeliczeniu 12 zł. Pod tym względem Nepal wypada i wiele korzystniej.

  2. cieszę się, że tu trafiłam. Mnie jedzenie w obcych miejscach przyprawia o dreszcze- zazwyczaj sraczka murowana. Niestety nie przepadam za załatwianiem się w warunkach ekstremalnych typu przydrożna łąka czy lasek. Wolę już popić bułkę woda i mieć zatwardzenie:)
    Pozdrawiam,
    Justyna

  3. Mega wpis!!! Kopalnia wiedzy, mimo iż przeciętny podróżnik zdaje sobie sprawę jeśli chodzi o wodę w nieco bardziej egzotycznych miejscach naszej planety, aczkolwiek tu te wiadomości są znakomicie ujęte. Podziwiamy zapał i ilość odwiedzonych miejsc, serdecznie pozdrawiając! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *