Rozhuśtywacz brzóz

Czytam „Czas utrwalony”, komentarz do filmów i zdarzeń spisany przez Tarkowskiego pod koniec życia. W tej książce trudno się zanurzyć na dłużej. Podobnie jak w przypadku jego filmów, potrzebny jest czas i umysł swobodny, gotowy wyruszyć w podróż, w której pozornie nic się nie dzieje. Tarkowski wędruje w głąb siebie, gdzie wiara sąsiaduje z szaleństwem, odwaga zmaga się ze śmiercią. (…) Marek Zagańczyk Cyprysy i topole

Beksinski_ArtOf

Mało słów, mało moich słów, obrazy też nie moje, łatwiej cudze myśli i słowa pisać, łatwiej czyimś się obrazem podzielić – nie trzeba brać za nie odpowiedzialności, a potem się tłumaczyć, a jeszcze potem się dziwić, że ludzie nie potrafią się ze sobą komunikować.

Suche, pomarszczone konary drzew, odwykłe od dotyku odpoczywających na nich ptaków, od muskających je szeleszczących liści, zmęczone zimą i stęsknione za wiosną, zaglądają wciąż przez okno. Pomalowałbym je, ale nie potrafię, nagiąłbym je, nagnę, więcej nawet – rozhuśtam, ale to dopiero wieczorem, jak wylecę na wieczorny obchód, na razie patrzę tylko, jak zakradają się przez okno – nagie, czarne, obumarłe macki leśnych stworów; nawet jeśli niebawem pokryją się, to co najwyżej lekkim, białym puchem, ale nie liśćmi. Na kolory przyjdzie jeszcze poczekać. Na słowa, które będą potrafiły je nazwać. Na dźwięki również, zamknięte coraz mocniej w mojej głowie, po raz enty, te same nuty, te same słowa, te same obrazy, w kółko i w kółko; dźwięk, słowo, obraz, terytoria, no i proszę, jak niewiele potrzeba, by pobudzić wyobraźnię… znów pusta, zakurzona droga z rozciągniętym przede mną falującym horyzontem, który wcale się nie przybliża. Nie musi, kiedyś i tak sam po mnie przyjdzie, nie zamierzam przyspieszać, na razie wylatuję na wieczorny obchód, zakładam skrzydła, uwalniam myśli, Miserere Mei The Sixteen, podrywam się lekko i zanurzam w chłodne objęcia leśnych stworów. Wiatr mrozi policzki, drażni źrenice, przymykam powieki i wchodzę między drzewa, zimna ciemność zaraz mnie uwięzi, wszystko, czym co dzień żyję, gdzieś się zaprzepaszcza, przytulam się do drzewa i chłód mnie przenika, siostra noc mnie przygarnia połą swego płaszcza, i świat się odnajduje – w miarę jak świat znika.

Otwieram usta, podnoszę głowę, w przeraźliwie puste, czarne niebo wykrzykuję przetrzymane przez cały dzień słowa. Potem zastygam, a o świcie, idę rozhuśtać brzozy. Taki wesoły poranek. Wesoły inaczej.

Chciałbym móc się odrywać na chwilę od ziemi,
A potem wracać na nią, by zacząć od nowa.
I oby los nie udał, że mnie źle zrozumiał:
Oby nie zaspokoił życzenia jedynie
W połowie, porywając mnie stąd bezpowrotnie.
Ziemia jest odpowiednim miejscem do kochania:
Nie wiem, gdzie by to mogło udawać się lepiej.
Co do mnie, chciałbym właśnie wspinać się na brzozę,
Wdrapywać się po białym pniu, czarnych konarach,
Ku niebu-póki drzewo, nie mogąc wytrzymać,
Nie schyli się i znów mnie nie zsadzi na ziemię.
Dobrze byłoby dążyć tak i dobrze wracać.
To nienajgorsza dola: ROZHUŚTYWACZ BRZÓZ.
R. Frost