Proza podróżna

„Stopniowo nabrałem przekonania, że znam świat, albo przynajmniej dużą część świata. I wyobrażałem sobie, że dobrze znam też ludzi. Ludzie mianowicie mają tę właściwość, że nastręczają się ochoczo, gdy się do nich jedzie, a gdy się przyjechało, żeby nie korzystać z ich gościnności, dosłownie przypierają tą swoją gościnnością człowieka do muru. I jak nieprzystępne okolice zwykły, by tak rzec, hojnie darzyć mnie niechęcią, tak też niemili ludzie z wręcz wzruszającą szczerością objawiali się jako niemili. Odkąd jednak […] siedzę na jednym miejscu, w tej tawernie u rogu ulic, której nie opuszczam, nauczyłem się powoli dostrzegać niekompletność mojej dawniejszej znajomości świata i ludzi. Na jednym rogu ulic spokojnej dzielnicy dzieje się tak wiele, tyle dziwnych i zwyczajnych spraw, jak na całym świecie, a ja lepiej je poznaję. I kiełkuje we mnie kompromitujące dla obieżyświata podejrzenie, że tubylcy w krajach, które kiedyś odwiedzałem, poznali mnie lepiej niż ja ich. Kto siedzi na jednym miejscu dużo widzi. A ktoś, kto jest ciągle w drodze – co taki mógł zobaczyć?” Joseph Roth „Proza podróżna”

Kiedy ostatnio tak bardzo cieszyłem się, opuszczając jakiś kraj i wjeżdżając do kolejnego, nie pamiętam. Może wtedy, gdy po raz pierwszy udałem się na krótką wycieczkę do ówczesnej NRD? Może nigdy wcześniej, a tak intensywne uczucie zadowolenia, związane z samym faktem przekroczenia granicy, działające niby kojący, polaotański kompres udzieliło mi się po raz pierwszy, trudno powiedzieć.  

Jestem w Kambodży. Dotarłem nieco po czasie, albo inaczej – w niedoczasie. Wjechałem w czasie przetrzymanym, takim, co zakrzywił się tylko dla mnie i na nowo ruszył dopiero wraz z pojawieniem się rudej kotki, która wynurzywszy się z fragmentu gruchającej, rozpalonej upałem kambodżańskiej nocy, przeciągnęła się polepionym futrem po mojej nieprzyzwoicie spoconej łydce, czym zwieńczyła szczęśliwe załatwienie wszelkich wizowych formalności.  

Biały budynek graniczny ze stojącym przed nim mężczyzną pojawił się za kolejną górką, o wiele później niż myślałem, ale jeszcze przed zapadnięciem zmroku, choć już zaczynałem się niepokoić, czy aby naprawdę jadę właściwą drogą.

Pogranicznik stał na pustym placu i machał do mnie przyjaźnie, wskazując na zegarek i mówiąc coś, czego znaczenie, dosłownie i w przenośni, dotarło do mnie dopiero, gdy zsiadłem z roweru.

– Osiemnasta dwie. Spóźniłeś się dwie minuty. Zamknięte. Jutro przyjedź – powtórzył chyba po piąty raz, a może i szósty, słusznie odczytawszy z mojej twarzy, że nie mogę zrozumieć jego słów. W pierwszej chwili wydawało mi się, że się przesłyszałem. Ale mężczyzna pukał palcem w zegarek i powtarzał, że dziś już dalej nie pojadę.

– Dwie minuty? Jak to dwie minuty?? Dwie minuty temu zamknięto granicę? No dobrze, ale pan tutaj jest. Nie mógłbym po prostu dostać stempla do paszportu?

– Mógłbyś, ale nie wpuszczą cię po drugiej stronie. Granica z Kambodżą też otwarta jest tylko do osiemnastej. Zresztą, jak dziś przystempluję Twój paszport, to jutro Khmerowie będą się czepiać. Zrobią ci problem, przyjedź rano.

Oparłem rower o ścianę i usiadłem zrezygnowany na ziemi. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Nagle, przekroczenie umownej linii na mapie stało się jakimś wyolbrzymionym przeze mnie samego wyczynem, niedostępną potencjalnością, która tego dnia nie miała się ziścić. I już nawet nie chodziło o to, że moja laotańska wiza w paszporcie kończyła się dziesiątego i następnego dnia musiałbym zapłacić karę. Po prostu od kilku dni myśl o znalezieniu się poza Laosem i widok siebie nocującego w namiocie na terytorium nowego państwa wydawał mi się tak oczywisty, że niespełnienie tego wyobrażenia byłoby jednoznaczne z utratą czegoś niemal cielesnego i naprawdę istotnego. Nie, nie chciałem i nie mogłem zostać na kolejną noc w Laosie. Nie. Tę noc musiałem spędzić w Kambodży.

Siląc się na spokój i próbując w jak najbardziej kulturalny i przekonujący sposób przekonać do siebie mężczyznę, udało mi się go nakłonić, aby zadzwonił i zapytał, czy może jednak da się coś zrobić. Przecież minęło dopiero pięć minut od zamknięcia kambodżańskiej strony. Może jeszcze ktoś tam jest?

I stał się cud. Laotański pogranicznik otworzył budynek, uruchomił komputer, po czym po chwili ostemplował mój paszport pieczątką wyjazdową. Dziękowałem co najmniej dziesięć razy.

Baw pen yang, nie ma sprawy – usłyszałem, wkładając do sakwy otrzymaną na odchodne kiść bananów.

A w Internecie w wielu miejscach można przeczytać, że laotańsko-kambodżańska granica taka straszna jest. Że próby łapówek, że wyłudzenia, że opieszali celnicy, że chaos i nieporządek.

I ten Laos, na który tak narzekałem. Na koniec podarował mi kiść bananów i mały worek kleistego ryżu, który tak polubiłem. Podziękował, że przyjechałem. Tak mi dokładnie powiedział pogranicznik.

– Dziękuję, że przyjechałeś. Przyjedź kiedyś jeszcze.   

Po drugiej stronie już na mnie czekali. Wypełnienie wniosku, pieczątka i wszystkie formalności trwały nie więcej jak dziesięć minut.

– Witamy  w Kambodży!

Sto metrów za szlabanem zatrzymałem się na posiłek. Dlaczego nie znalazłem żadnej relacji w Internecie mówiącej, że na granicy można zjeść tak pyszną zupę? I że w restauracji mieszka ruda kotka? I że do pierwszej, większej kambodżańskiej miejscowości Stung Treng wcale nie jedzie się przez żadne „pustkowie”, a co chwilę mija się wioski. Nie trzeba więc martwić się na zapas, co robić, jeśli coś niedobrego stanie się po drodze. Nie ma potrzeby ciągnąć zapasów jedzenia z Pakxe, bo po drodze są jadłodajnie. I mangowce. Na samym mango można śmiało te niecałe siedemdziesiąt kilometrów przejechać.  

W Stung Treng zatrzymałem się na trzy noce. W miasteczku, które tak nieprzyjemnie opisywane jest w internetowych relacjach, znajduje się fantastyczny bazar, pełen najróżniejszego jedzenia, które już samo w sobie byłoby smaczne, ale w zestawieniu ze spalonymi, laotańskimi szaszłykami i ryżowym makaronem w wodzie, za zasadzie kontrastu jawi się jako absolutna uczta dla podniebienia. 

Trzy dni zachodziłem na bazar, w to samo miejsce, do tej samej pani, u której jadłem śniadanie, obiad i kolację. Nie wiem, co będzie dalej, ale jedzenie w Stung Treng było przepyszne. Podobnie jak Birmie, podawane w miseczkach i garach, do których można i nawet należy zajrzeć, aby wybrać to, na co akurat mamy ochotę. Po laotańskiej kurzej diecie, posusze żywieniowej i jednostajnym menu, myślałem, że dostanę nie tylko oczo, ale zapacho i smakopląsu.

Pani, której imienia nie poznałem, choć próbowałem się dopytać, a którą w myślach nazywałem ciocią Józefiną, codziennie serwowała inny zestaw warzyw, owoców i mięsa. Sprzedawała te same produkty, ale za każdym razem inaczej podane i różnie przyprawione. Najbardziej przypadł mi do gustu kurczak w ananasie z pieczonym bakłażanem, papryką, rozdrobnionymi orzechami ziemnymi, sezamem i czymś jeszcze, co smakowało jak pleśniowy ser, a okazało się kawałkami sfermentowanej ryby. 

Siedziałem przy stole, w towarzystwie uśmiechających się do mnie Khmerów, potakiwałem głową na znak spoufalenia, chociaż zupełnie nie wiem, co do mnie mówili, ale dogadywaliśmy się na płaszczyźnie wzajemnego zainteresowania. Na tej domniemanej nitce zaciekawienia zbliżaliśmy się do siebie.      

Trudno powiedzieć dlaczego, ale znów jest mi dobrze. I bynajmniej, nie chodzi tylko o lepsze jedzenie i przyjaźniej nastawionych do mnie ludzi. Czuję się tu właściwiej umocowany, lepiej określony. „Kto siedzi na jednym miejscu dużo widzi. A ktoś, kto jest ciągle w drodze – co taki mógł zobaczyć?”, pisze Joseph Roth w książce „Proza podróżna”. Nie zatrzymałem się w mieście na dłużej, jadę dalej. Pewnie znów niewiele zobaczę, znów popiszę o niczym. Bo w zasadzie co tu można jeszcze dodać?

Jestem, żyję, mam co zjeść, mam co pić, jestem zdrowy, jadę rowerem, który potrafię wprawić w ruch dwiema zdrowymi nogami, a ludzie odwzajemniają uśmiechy. I tyle. 

Niedługo wracam. Ale zanim powrócę, jeszcze się chwilę pounoszę. W pełne dni, w puste noce. Polatam w słońcu. Przecież rowerowanie to niemal jak latanie. 

„Bo jazda rowerem to trochę takie latanie tuż nad ziemią, inny stan skupienia, czasem męka, ale znacznie częściej błogość, jak piękny sen. I to właściwie chciałem napisać od początku, od pierwszego dnia. To jest najważniejsze, co chciałem napisać o jechaniu rowerem. Wszystko, co było wcześniej i później, to tylko dygresje i zawracanie głowy. Więcej już nie powtórzę tej frazy, a ona była najważniejsza.” Piotr Cieplak „O niewiedzy w praktyce”.