Imaginauci

„Poezja przypływa na korsarskim statku. Są tam rzeczy, których nie ma gdzie indziej. Kiedy je sobie wyobrażać, robi się ciepło. To rzeczy zrabowane: kaszmirowe szale tkane kwiatami i złotem, zwiewne jak pajęczyna, dzbany pełne drogocennego tytoniu z Jamajki, rzeźbione skrzynie z kości słoniowej z rosyjską herbatą, stare skrzypce z zerwaną struną i obrazkiem na odwrotnej stronie, wielka szachownica, której figurki są z korala i bursztynu, laska z ukrytym sztyletem, który można wyciągnąć za rączkę, cukiernica z masy perłowej, sześć pucharów o brzegach wykładanych turkusami i srebrem. I coś, czego nie można znaleźć, zgubiony klucz do zamkniętej kajuty. […] Poezja to przeliczanie skarbów. Statek pijany będzie tylko repliką cudów, których woń niosły wiatry czterech stron świata. Gdzie północ to smoła, hiszpańska cebula, nafta, mokre płaszcze, zwiędłe liście bobkowe, paląca się guma, koronkowe firanki rozwieszone do suszenia na sznurze i lisy, setki młodych lisów. A jeśli natężyć węch, to jeszcze i stare żółte cegły kruszejące w ogrodowym murze, słodka woń młodych cieląt stojących w górskim potoku, blaszany dach gołębnika lub może spichlerza, a na nim południowe słońce, czarne skórkowe rękawiczki w szufladzie biurka z orzechowego drzewa, droga pełna kurzu i koryta do pojenia koni pod platanami i małe grzyby, przebijające się przez zwiędłe liście.” Jan Gondowicz


Dostrzegłem ją przypadkiem. Odpoczywałem na karimacie i mówiłem do siebie, siedząc przy tym w ożywczym cieniu, w którym temperatura co prawda dochodziła do 37 stopni Celsjusza, ale i tak była o niemal dwadzieścia stopni niższa od tej panującej na słońcu. Filmowałem stojące nieopodal szkolne budynki, kiedy nagle zauważyłem, że ktoś mnie podgląda. Założyłem okulary i spojrzałem uważniej. Początkowo myślałem, że to chłopak, ale gdy postać podeszła bliżej, okazało się, że to młoda dziewczyna. 

Nie wiem, jak długo mnie obserwowała, ale zakładam, że krótko. Musiała być gdzieś w pobliżu i najprawdopodobniej, usłyszawszy obce dźwięki, ciekawość ściągnęła ją do ich źródła.

Podchodziła długo i nieśmiało, chwiejnie, zygzakowato, zbliżając się na kilka metrów, po czym oddalając, a w tym niepewnym przybliżaniu przypominała bezpańskie psy, pełne strachu i czujności, przewrażliwione w swych odruchach na każdy przejaw uzewnętrznianego ekstremizmu, czy to w geście zbyt gwałtownie uniesionej ręki, czy za wysoko podniesionego głosu.

Kiedy stanęła przy karimacie, poczęstowałem ją bananami. Sam akurat nic innego już nie miałem, poza płatkami na śniadanie, ale podejrzewam, że te drugie nie do końca przypadłyby jej do gustu. Wzięła kiść, odeszła na kilka metrów, odłamała jeden owoc, a następnie zbliżyła się ponownie, odłożyła resztę, po czym umknęła pod sąsiednie drzewo.

Stała i przechylała się lekko, patrząc na mnie, splatając dłonie i przy tym wszystkim, niezmiennie się uśmiechając. Nie miała przednich zębów. Choć starała się to ukryć, chowając usta za wciąż zaplątywanymi dłońmi, trudno było tego nie zauważyć. Ten brak jakby naddawał jej nieśmiałości, dodawał dziecięcości, a rozkołysane ciało wyglądało jak motyl, który chciałby już ulecieć, ale zlepiły mu się skrzydła i choć się szamoce i próbuje wzbić w górę, to wciąż pozostaje na ziemi, niezgrabnie się po niej poruszając. 

Początkowo zagadywałem ją po angielsku, ale przekonawszy się, że nic nie rozumie, zacząłem mówić po polsku. Odzywała się do mnie w swoim języku, a z każdym zdaniem wydawała się nabierać więcej pewności siebie. Coś usiłowała mi powiedzieć, coś przekazać i w końcu odgadłem, że zaprasza do siebie, abym się umył. Być może jej dom znajdował się za szkolnym budynkiem, skąd dobiegało głośne pianie koguta. Chętnie przystałem na propozycję. Wygrzebałem z sakwy mydło, ręcznik i poddałem się jej gestom.

Nie myliłem się. Chciała, abym się umył. Zaprowadziła mnie jednak nie do swojego domu, a do znajdującej się nieopodal ubikacji, w której znajdował się wypełniony wodą rezerwuar. Umyłem się, schłodziłem, po czym wróciliśmy do pozostawionych rzeczy.

Pokazałem gestem, że chciałbym nam zrobić wspólne zdjęcie. Wyjąłem aparat i postawiłem go na siodełku. Zrobiłem trzy i pewnie wykonałbym ich więcej, gdyby nie zupełnie niespodziewany krzyk – nagłe zakrzywienie, wyłom w bezpiecznym, przyjemnym, ciepłym trwaniu.  

Obejrzałem się. Ktoś do nas podchodził. Starsza kobieta, tak mi się zdawało, bo byłem bez okularów. Powitałem khmerskim pozdrowieniem, jak to każdego spotykanego w Kambodży człowieka, cium riep sue, ale nikt nie opowiedział na dzień dobry, nie padły żadne słowa.

Zanim jeszcze zdążyłem założyć na nos okulary, zanim skupiło się na mnie gniewne, jakby pogardliwe spojrzenie, zanim cokolwiek zdążyłem zrobić, kobieta trzykrotnie uderzyła dziewczynę grubym kijem. Stanąłem oniemiały i patrzyłem, jak obie znikają za budynkiem. Krzyki ucichły dopiero wieczorem, gdy zasypiałem pod buddyjską kapliczką, w ciszy przerywanej nawiedzonym, kogucim pianiem.

Kilka dni wcześniej świętowałem Nowy Rok, trzeci w tym roku. Pierwszy, ten „normalny”, według kalendarza gregoriańskiego, pierwszego stycznia, potem drugi, według kalendarza księżycowego, a teraz khmerski. Doświadczyłem ogromnej gościnności Kambodżan, bawiąc się wraz z nimi w kilku świątyniach, które przez kilka dni wypełniały się mieszkańcami, hucznie obchodzącymi Chaul Chnam – najbardziej tradycyjne święto w kraju.

Dość powściągliwi w okazywaniu sobie otwarcie uczuć na co dzień, Kambodżanie w tych dniach mogą sobie pozwolić na więcej, a młodzi mężczyźni powinni znaleźć sobie narzeczoną.

Domy w czasie świąt przyozdabiane są ołtarzykami, na których pozostawia się dary dla zstępującego z nieba bóstwa opiekuńczego, które przez nadchodzący rok stanowić będzie swego rodzaju polisę ubezpieczeniową. Aby się odpowiednio wkupić w jego łaski, należy go jak najhojniej przywitać, właściwie przygotowując stół. Stawia się na nim jedzenie, napoje, kwiaty i kadzidełka.

Najwięcej atrakcji przypada na dzień trzeci, kiedy to wraz z mnichami mieszkańcy biorą udział w najróżniejszych, tradycyjnych grach (wśród których jedną z najbardziej popularnych jest tzw. „rozbijanie dzbana” – osoba z przewiązanymi chustą oczami musi trafić kijem w zawieszony na sznurku gliniany dzban, z którego po rozbiciu wysypują się pieniądze albo słodycze), by wieczorem dostąpić błogosławieństwa i jednocześnie symbolicznego obmycia całego ciała przez hektolitry wody wylewanej z beczek, wiader a nawet strażackich sikawek  – wszystko pod czujnym okiem świątobliwego mnicha, obserwującego z balkonu rozhulany i roztańczony tłum, podskakujący na świątynnym dziedzińcu w basowym rytmie podkręconego do nieprzyzwoitości techno.

Proszę Państwa, kończy się powoli mój pobyt w Kambodży. Jeden dzień spędzony w tym kraju wart był więcej niż miesiąc w Laosie (proszę wybaczyć, że ja znów o tym nieszczęsnym Laosie). Bardzo dobrze się tu czułem. Pyszne, tanie jedzenie, gościnni ludzie, wiele spotkań, jakaś unosząca się dobra energia i mnóstwo ciepła, jakim mnie obdarowywano. Tym bardziej smucą takie chwile, jak widok bitej przez matkę (?) młodej dziewczyny, tylko dlatego, że „rozmawiała” z kimś obcym. Z białym. Z mężczyzną. Nawet nie zdążyłem się pożegnać. Nawet nie wiem, jak miała na imię. A zaistniała przecież tak silnie, tak wyraźnie. 

Psich imion też nie znam, nie mówiąc o kocich. A koty w Kambodży to ćmy. Ćma to kot po khmersku. A pies? Pies to ćke, choć może właściwsze byłoby nazwanie psa „stworzeniem”, a jeśli mały, to „stworzonkiem”, jak w Muminkach. Bezpańskie psy nie mają tutaj łatwego życia. Pozostają bezimienne, nie ma ich, są przezroczyste, a jak się je widzi, to tylko po to, aby kopnąć, uderzyć czym popadnie, najlepiej grubym drągiem i przepędzić. Bezdomne koty nie mają lepiej, ale koty mimo wszystko, najczęściej radzą sobie lepiej od psów. No i nie przyzwyczajają się tak szybko. Nie biegną za rowerem. Nie trzeba mieć potem wyrzutów sumienia, że się je oswoiło i nie chce ze sobą zabrać. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, ale tylko w bajkach i snach.  

I na koniec Sihanoukville. Gdyby ktoś się z Państwa wybierał w tamte strony z zamiarem pójścia na kambodżańską plażę, to nadmieniam, że wybrzeże w tym mieście przypomina ściek, a całe centrum wygląda jak jeden wielki plac budowy, do tego niemiłosiernie głośny i cuchnący.

Pojechałem na leżącą na obrzeżach miasta plażę Otres, ale tam było niewiele lepiej. Drogo, głośno, brudno, bezdusznie. Podobno przyjemniej jest na sąsiadujących z miastem wyspach, ale ja miałem dość wrażeń. Jakoś przeszła mi ochota na wakacyjny odpoczynek i picie modżajto pod palmami. Najwidoczniej na wszystkich swoich wycieczkach muszę się tak umordować, że wieczorami pozostaje mi już tylko leżeć i słuchać wirujących łopatek wentylatora, jeśli trafił się nocleg pod dachem, bądź pogłosów nocy, jeśli śpię pod gwiazdami.

Zbliżam się do Tajlandii, skąd wkrótce wracam do Polski. Wracam. Dziwne słowo. Wcale nie czuję, abym skądkolwiek dokądkolwiek wracał, ale skoro nie mogę znaleźć lepszego określenia, to niech będzie, że zbliża się „powrót”. Choć może właściwiej byłoby napisać, że „za chwilę się przemieszczę”, ale i ten zwrot średnio tu pasuje, bo zbyt bliski jest „mieszkaniu”. To może użyję słowa „zawędrować”? Mniej określone, słabiej znaczeniowo nacechowane. Zawędruję, pobędę, zaistnieję na moment i znów mnie nie będzie. Choć tak właściwie z każdym życiem jest. Pojawia się człowiek na chwilę, zupełnie nie wiadomo skąd i po co i pstryk, już go nie ma. 

Tak więc zawędruję niebawem do Polski i nieco poopowiadam to tu to tam. Najbliższe spotkanie 22 maja w Łodzi, w Klubie Keja, zapraszam. A teraz, wszyscy imaginauci – do tańca. Jeszcze przez chwilę tutaj, na pijackim statku buja, już jest maj, a potem czerwiec, a w czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy, zawieszony na tęczy pod gwarancją wizji, człowiek się w nim nie porusza, a i tak jest wrażenie tańca.

Proza podróżna

„Stopniowo nabrałem przekonania, że znam świat, albo przynajmniej dużą część świata. I wyobrażałem sobie, że dobrze znam też ludzi. Ludzie mianowicie mają tę właściwość, że nastręczają się ochoczo, gdy się do nich jedzie, a gdy się przyjechało, żeby nie korzystać z ich gościnności, dosłownie przypierają tą swoją gościnnością człowieka do muru. I jak nieprzystępne okolice zwykły, by tak rzec, hojnie darzyć mnie niechęcią, tak też niemili ludzie z wręcz wzruszającą szczerością objawiali się jako niemili. Odkąd jednak […] siedzę na jednym miejscu, w tej tawernie u rogu ulic, której nie opuszczam, nauczyłem się powoli dostrzegać niekompletność mojej dawniejszej znajomości świata i ludzi. Na jednym rogu ulic spokojnej dzielnicy dzieje się tak wiele, tyle dziwnych i zwyczajnych spraw, jak na całym świecie, a ja lepiej je poznaję. I kiełkuje we mnie kompromitujące dla obieżyświata podejrzenie, że tubylcy w krajach, które kiedyś odwiedzałem, poznali mnie lepiej niż ja ich. Kto siedzi na jednym miejscu dużo widzi. A ktoś, kto jest ciągle w drodze – co taki mógł zobaczyć?” Joseph Roth „Proza podróżna”

Kiedy ostatnio tak bardzo cieszyłem się, opuszczając jakiś kraj i wjeżdżając do kolejnego, nie pamiętam. Może wtedy, gdy po raz pierwszy udałem się na krótką wycieczkę do ówczesnej NRD? Może nigdy wcześniej, a tak intensywne uczucie zadowolenia, związane z samym faktem przekroczenia granicy, działające niby kojący, polaotański kompres udzieliło mi się po raz pierwszy, trudno powiedzieć.  

Jestem w Kambodży. Dotarłem nieco po czasie, albo inaczej – w niedoczasie. Wjechałem w czasie przetrzymanym, takim, co zakrzywił się tylko dla mnie i na nowo ruszył dopiero wraz z pojawieniem się rudej kotki, która wynurzywszy się z fragmentu gruchającej, rozpalonej upałem kambodżańskiej nocy, przeciągnęła się polepionym futrem po mojej nieprzyzwoicie spoconej łydce, czym zwieńczyła szczęśliwe załatwienie wszelkich wizowych formalności.  

Biały budynek graniczny ze stojącym przed nim mężczyzną pojawił się za kolejną górką, o wiele później niż myślałem, ale jeszcze przed zapadnięciem zmroku, choć już zaczynałem się niepokoić, czy aby naprawdę jadę właściwą drogą.

Pogranicznik stał na pustym placu i machał do mnie przyjaźnie, wskazując na zegarek i mówiąc coś, czego znaczenie, dosłownie i w przenośni, dotarło do mnie dopiero, gdy zsiadłem z roweru.

– Osiemnasta dwie. Spóźniłeś się dwie minuty. Zamknięte. Jutro przyjedź – powtórzył chyba po piąty raz, a może i szósty, słusznie odczytawszy z mojej twarzy, że nie mogę zrozumieć jego słów. W pierwszej chwili wydawało mi się, że się przesłyszałem. Ale mężczyzna pukał palcem w zegarek i powtarzał, że dziś już dalej nie pojadę.

– Dwie minuty? Jak to dwie minuty?? Dwie minuty temu zamknięto granicę? No dobrze, ale pan tutaj jest. Nie mógłbym po prostu dostać stempla do paszportu?

– Mógłbyś, ale nie wpuszczą cię po drugiej stronie. Granica z Kambodżą też otwarta jest tylko do osiemnastej. Zresztą, jak dziś przystempluję Twój paszport, to jutro Khmerowie będą się czepiać. Zrobią ci problem, przyjedź rano.

Oparłem rower o ścianę i usiadłem zrezygnowany na ziemi. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Nagle, przekroczenie umownej linii na mapie stało się jakimś wyolbrzymionym przeze mnie samego wyczynem, niedostępną potencjalnością, która tego dnia nie miała się ziścić. I już nawet nie chodziło o to, że moja laotańska wiza w paszporcie kończyła się dziesiątego i następnego dnia musiałbym zapłacić karę. Po prostu od kilku dni myśl o znalezieniu się poza Laosem i widok siebie nocującego w namiocie na terytorium nowego państwa wydawał mi się tak oczywisty, że niespełnienie tego wyobrażenia byłoby jednoznaczne z utratą czegoś niemal cielesnego i naprawdę istotnego. Nie, nie chciałem i nie mogłem zostać na kolejną noc w Laosie. Nie. Tę noc musiałem spędzić w Kambodży.

Siląc się na spokój i próbując w jak najbardziej kulturalny i przekonujący sposób przekonać do siebie mężczyznę, udało mi się go nakłonić, aby zadzwonił i zapytał, czy może jednak da się coś zrobić. Przecież minęło dopiero pięć minut od zamknięcia kambodżańskiej strony. Może jeszcze ktoś tam jest?

I stał się cud. Laotański pogranicznik otworzył budynek, uruchomił komputer, po czym po chwili ostemplował mój paszport pieczątką wyjazdową. Dziękowałem co najmniej dziesięć razy.

Baw pen yang, nie ma sprawy – usłyszałem, wkładając do sakwy otrzymaną na odchodne kiść bananów.

A w Internecie w wielu miejscach można przeczytać, że laotańsko-kambodżańska granica taka straszna jest. Że próby łapówek, że wyłudzenia, że opieszali celnicy, że chaos i nieporządek.

I ten Laos, na który tak narzekałem. Na koniec podarował mi kiść bananów i mały worek kleistego ryżu, który tak polubiłem. Podziękował, że przyjechałem. Tak mi dokładnie powiedział pogranicznik.

– Dziękuję, że przyjechałeś. Przyjedź kiedyś jeszcze.   

Po drugiej stronie już na mnie czekali. Wypełnienie wniosku, pieczątka i wszystkie formalności trwały nie więcej jak dziesięć minut.

– Witamy  w Kambodży!

Sto metrów za szlabanem zatrzymałem się na posiłek. Dlaczego nie znalazłem żadnej relacji w Internecie mówiącej, że na granicy można zjeść tak pyszną zupę? I że w restauracji mieszka ruda kotka? I że do pierwszej, większej kambodżańskiej miejscowości Stung Treng wcale nie jedzie się przez żadne „pustkowie”, a co chwilę mija się wioski. Nie trzeba więc martwić się na zapas, co robić, jeśli coś niedobrego stanie się po drodze. Nie ma potrzeby ciągnąć zapasów jedzenia z Pakxe, bo po drodze są jadłodajnie. I mangowce. Na samym mango można śmiało te niecałe siedemdziesiąt kilometrów przejechać.  

W Stung Treng zatrzymałem się na trzy noce. W miasteczku, które tak nieprzyjemnie opisywane jest w internetowych relacjach, znajduje się fantastyczny bazar, pełen najróżniejszego jedzenia, które już samo w sobie byłoby smaczne, ale w zestawieniu ze spalonymi, laotańskimi szaszłykami i ryżowym makaronem w wodzie, za zasadzie kontrastu jawi się jako absolutna uczta dla podniebienia. 

Trzy dni zachodziłem na bazar, w to samo miejsce, do tej samej pani, u której jadłem śniadanie, obiad i kolację. Nie wiem, co będzie dalej, ale jedzenie w Stung Treng było przepyszne. Podobnie jak Birmie, podawane w miseczkach i garach, do których można i nawet należy zajrzeć, aby wybrać to, na co akurat mamy ochotę. Po laotańskiej kurzej diecie, posusze żywieniowej i jednostajnym menu, myślałem, że dostanę nie tylko oczo, ale zapacho i smakopląsu.

Pani, której imienia nie poznałem, choć próbowałem się dopytać, a którą w myślach nazywałem ciocią Józefiną, codziennie serwowała inny zestaw warzyw, owoców i mięsa. Sprzedawała te same produkty, ale za każdym razem inaczej podane i różnie przyprawione. Najbardziej przypadł mi do gustu kurczak w ananasie z pieczonym bakłażanem, papryką, rozdrobnionymi orzechami ziemnymi, sezamem i czymś jeszcze, co smakowało jak pleśniowy ser, a okazało się kawałkami sfermentowanej ryby. 

Siedziałem przy stole, w towarzystwie uśmiechających się do mnie Khmerów, potakiwałem głową na znak spoufalenia, chociaż zupełnie nie wiem, co do mnie mówili, ale dogadywaliśmy się na płaszczyźnie wzajemnego zainteresowania. Na tej domniemanej nitce zaciekawienia zbliżaliśmy się do siebie.      

Trudno powiedzieć dlaczego, ale znów jest mi dobrze. I bynajmniej, nie chodzi tylko o lepsze jedzenie i przyjaźniej nastawionych do mnie ludzi. Czuję się tu właściwiej umocowany, lepiej określony. „Kto siedzi na jednym miejscu dużo widzi. A ktoś, kto jest ciągle w drodze – co taki mógł zobaczyć?”, pisze Joseph Roth w książce „Proza podróżna”. Nie zatrzymałem się w mieście na dłużej, jadę dalej. Pewnie znów niewiele zobaczę, znów popiszę o niczym. Bo w zasadzie co tu można jeszcze dodać?

Jestem, żyję, mam co zjeść, mam co pić, jestem zdrowy, jadę rowerem, który potrafię wprawić w ruch dwiema zdrowymi nogami, a ludzie odwzajemniają uśmiechy. I tyle. 

Niedługo wracam. Ale zanim powrócę, jeszcze się chwilę pounoszę. W pełne dni, w puste noce. Polatam w słońcu. Przecież rowerowanie to niemal jak latanie. 

„Bo jazda rowerem to trochę takie latanie tuż nad ziemią, inny stan skupienia, czasem męka, ale znacznie częściej błogość, jak piękny sen. I to właściwie chciałem napisać od początku, od pierwszego dnia. To jest najważniejsze, co chciałem napisać o jechaniu rowerem. Wszystko, co było wcześniej i później, to tylko dygresje i zawracanie głowy. Więcej już nie powtórzę tej frazy, a ona była najważniejsza.” Piotr Cieplak „O niewiedzy w praktyce”.